Opowieść o sznurku, który rozpoczął poród
Pod koniec ciąży, w ostatnich tygodniach, jak można się domyślić, ciężko było podnosić się z łóżka. Mój, dobroduszny mąż chcąc ułatwić mi ten ogromny wysiłek, przywiązał do kaloryfera nasze pasy od szlafroków, abym mogła wstawać, podciągając się za nie. (Nie pytajcie ile razy z tego wynalazku skorzystałam.)
Ostatni tydzień przed terminem porodu był dla mnie ciężki psychicznie. Już chciałam urodzić, czułam się jak gdyby nigdy nic, jakby miało to nie nastąpić nigdy. Nie mogłam się doczekać, więc sprzątałam, tańczyłam, piłam herbatę z liści malin i robiłam przysiady - dużo przysiadów. Wręcz śmiałam się, że na porodówkę pojadę z zakwasami i nie będę dała rady rodzić.
Wszystko było gotowe - ubranka poprane, poprasowane, kurze wytarte, torbę do szpitala każdego dni pakowałam na nowo, co by mieć pewność, że wszystko w niej jest.
Sprzątając ciągle irytował mnie ten cud techniki, wymyślony przez męża, uwiązany do kaloryfera. Powtarzałam, żeby to odwiązał (bo oczywiście zrobił to tak, że ja nie była w stanie, już chciałam go odciąć nożyczkami), bo tylko to nie było zrobione przed porodem i zobaczy, że jak to odwiąże, to urodzę.
Cały tydzień mówił, każdego dnia, że jeszcze nie mogę urodzić i nie zrobi tego. Oczywiście, śmialiśmy się z tego sznura, bo kto to widział, żeby od tego poród był zależny.
W piątek wieczorem Kamil jednak go odwiązał. Położyliśmy się i na spokojnie spędzaliśmy ten wieczór z łóżka oglądając Harrego Pottera.
Uwierzycie czy nie, o 3 w nocy odeszły mi wody. Serio, wszystko było gotowe, sznurek do szlafroka spakowany i zaczął się poród. Jakby Kamil naprawdę o tym zadecydował - tego dnia możesz już urodzić.
Na końcach naszych pasów nadal oboje mamy zawiązane supły, nie dało się ich rozwiązać. Ostatnio mówię, że może je rozwiążemy. Na to mój mąż: "No co Ty, toż nie wiadomo co teraz się wydarzy".
Także, uważajcie, bo byle sznurek może decydować o tym, kiedy urodzicie i budzić lęk w przyszłości, co by żaden nieplanowany poród się na horyzoncie nie pojawił.
Ostatni tydzień przed terminem porodu był dla mnie ciężki psychicznie. Już chciałam urodzić, czułam się jak gdyby nigdy nic, jakby miało to nie nastąpić nigdy. Nie mogłam się doczekać, więc sprzątałam, tańczyłam, piłam herbatę z liści malin i robiłam przysiady - dużo przysiadów. Wręcz śmiałam się, że na porodówkę pojadę z zakwasami i nie będę dała rady rodzić.
Wszystko było gotowe - ubranka poprane, poprasowane, kurze wytarte, torbę do szpitala każdego dni pakowałam na nowo, co by mieć pewność, że wszystko w niej jest.
Sprzątając ciągle irytował mnie ten cud techniki, wymyślony przez męża, uwiązany do kaloryfera. Powtarzałam, żeby to odwiązał (bo oczywiście zrobił to tak, że ja nie była w stanie, już chciałam go odciąć nożyczkami), bo tylko to nie było zrobione przed porodem i zobaczy, że jak to odwiąże, to urodzę.
Cały tydzień mówił, każdego dnia, że jeszcze nie mogę urodzić i nie zrobi tego. Oczywiście, śmialiśmy się z tego sznura, bo kto to widział, żeby od tego poród był zależny.
W piątek wieczorem Kamil jednak go odwiązał. Położyliśmy się i na spokojnie spędzaliśmy ten wieczór z łóżka oglądając Harrego Pottera.
Uwierzycie czy nie, o 3 w nocy odeszły mi wody. Serio, wszystko było gotowe, sznurek do szlafroka spakowany i zaczął się poród. Jakby Kamil naprawdę o tym zadecydował - tego dnia możesz już urodzić.
Na końcach naszych pasów nadal oboje mamy zawiązane supły, nie dało się ich rozwiązać. Ostatnio mówię, że może je rozwiążemy. Na to mój mąż: "No co Ty, toż nie wiadomo co teraz się wydarzy".
Także, uważajcie, bo byle sznurek może decydować o tym, kiedy urodzicie i budzić lęk w przyszłości, co by żaden nieplanowany poród się na horyzoncie nie pojawił.
Komentarze
Prześlij komentarz