Karmienie piersią po cesarce
Pisałam o tym, ale powtórzę - Ja na cesarkę nie byłam kompletnie przygotowana. Nastawiałam się jedynie na poród siłami natury, a wszelkie rozdziały na temat cesarskiego cięcia, dochodzenia do siebie po omijałam szerokim łukiem. Nie wiedziałam nic...
...ale stało się, porodu naturalnego i pokarmu nie było. Po porodzie parę godzin później dostałam dziecko i komendę "Proszę przystawić do piersi". Próbowałam, ale nie byłam w stanie. Ona nie otwierała buźki, ja byłam wciąż przybita do łóżka więc leżałam i tak patrzyłam na nią i próbowałam uwierzyć, że to ona była przez ostatnie 9 miesięcy u mnie w brzuchu, a jeszcze dobę wcześniej tak mocno się przeciągała mi pod żebrami.
Następnego dnia rano przywieziono mi ją i już zostawiono, to na pewno głupie co teraz powiem, ale żałuję, że łaskawa pani która "podrzuciła" mi dziecko nie powiedziała "Start. Od teraz to Ty się w pełni ją zajmujesz". Bo ja nie wiedziałam, czy to już, czy zaraz ktoś przyjdzie i weźmie ją a to na badania czy inne przewijanie. Z perspektywy czasu, od razu przystawiałabym ją do piersi. Non stop, żeby pobudzić laktację, bo tak przystawiając ją od czasu do czasu, faktyczny pokarm poczułam (tzn. kapało mi z piersi nawet jak jej akurat nie karmiłam) miałam po dwóch dniach.
...ale zanim ten pokarm się pojawił, zdążyłam usłyszeć "To niech Pani dokarmi.", "Nie wie pani jak przystawiać? To zaraz ktoś przyjdzie." po czym Pani zjawiła się po 2 godzinach, oraz "Jak nie przybierze na wadze to na pewno Was nie wypuścimy do domu". A ja się denerwowałam, bo każda matka się denerwuje, bo każda ma jakieś plany względem swojego dziecka, i każda jakoś karmić chce. Ja swoją rację jakąś miałam, i się trzymałam tego, że nie chce podać mleka modyfikowanego Tośce, ale uległam, bo w szpitalu nie dostałam dostatecznego wsparcia tylko złote rady, że jak raz podam i dokarmię to przecież nic się nie stanie, a będę spokojniejsza, bo wyjdziemy do domu. Chyba tylko o to właśnie tam wszystkim chodzi, żeby urodzić i wyjść i dupy nie zawracać.
Jak już udało nam się wyjść szczęśliwie ze szpitala, w domu już był luz. Miałam jeszcze wątpliwości, pewnie zasiane przez te gadki w szpitalu, czy ja na pewno mam dość pokarmu, czy ona się najada, czy powinnam dać jej mieszankę. I parę (dwa, lub trzy) razy jeszcze jej podałam, ale dalej uwierzyłam, że jednak mogę sama wykarmić swoje dziecko i zapomniałam o tych bredniach. Problemu z laktacją nie miałam, Tośka przybierała na wadze, wszystko szło tak jak należy.
Nie ominął nas kryzys laktacyjny w okolicach 4 miesiąca. Tu faktycznie już miałam wizję, że nie przetrwamy. Wydłużał się z dnia na dzień, kiedy już myślałam, że powinien minąć, piłam dwa razy więcej wody, starałam się skupić tylko na Małej czułam, że w tych piersiach to licho, a Tośka co raz bardziej się denerwuje. W zapasie po szpitalnych radach laktacyjnych miałam w zapasie porcję mm. Podałam, bo wiedziałam, że już jest słabowato. Mieliśmy już kupować całą puszkę mleka, ale mąż ten raz mnie wsparł i powiedział "zaczekajmy jeszcze jeden dzień". I się udało. Czasem odkładanie rzeczy "na później" działa. Myślę, że to był moment zwątpienia z mojej strony, który był potrzebny do tego by wszystko ruszyło na nowo.
Kryzys trwał tydzień, ale od tamtego czasu stwierdzam śmiało, że karmienie to nie problem, że jeżeli same się nie poddamy, to jesteśmy w stanie dać dziecku wszystko to co najlepsze, a poza tym karmienie piersią jest najzwyczajniej w świecie wygodne. Grunt to dbać by ten pokarm był.
Tośka zaraz kończy 6 miesięcy i na horyzoncie mamy inny problem. Zaczynamy rozszerzać dietę, czasem wypadałoby by napiła się wody w ciepły dzień, a ona ma problem z "obsługą" butelki. Zapomniała/nie wie jak/nie chce korzystać ze smoczka w butelce, a już nawet próbowaliśmy dać jej kubeczek i nic. Jedynie się oblewa, ale z dwojga złego myślę, że to dużo lepsza opcja.
...ale stało się, porodu naturalnego i pokarmu nie było. Po porodzie parę godzin później dostałam dziecko i komendę "Proszę przystawić do piersi". Próbowałam, ale nie byłam w stanie. Ona nie otwierała buźki, ja byłam wciąż przybita do łóżka więc leżałam i tak patrzyłam na nią i próbowałam uwierzyć, że to ona była przez ostatnie 9 miesięcy u mnie w brzuchu, a jeszcze dobę wcześniej tak mocno się przeciągała mi pod żebrami.
Następnego dnia rano przywieziono mi ją i już zostawiono, to na pewno głupie co teraz powiem, ale żałuję, że łaskawa pani która "podrzuciła" mi dziecko nie powiedziała "Start. Od teraz to Ty się w pełni ją zajmujesz". Bo ja nie wiedziałam, czy to już, czy zaraz ktoś przyjdzie i weźmie ją a to na badania czy inne przewijanie. Z perspektywy czasu, od razu przystawiałabym ją do piersi. Non stop, żeby pobudzić laktację, bo tak przystawiając ją od czasu do czasu, faktyczny pokarm poczułam (tzn. kapało mi z piersi nawet jak jej akurat nie karmiłam) miałam po dwóch dniach.
...ale zanim ten pokarm się pojawił, zdążyłam usłyszeć "To niech Pani dokarmi.", "Nie wie pani jak przystawiać? To zaraz ktoś przyjdzie." po czym Pani zjawiła się po 2 godzinach, oraz "Jak nie przybierze na wadze to na pewno Was nie wypuścimy do domu". A ja się denerwowałam, bo każda matka się denerwuje, bo każda ma jakieś plany względem swojego dziecka, i każda jakoś karmić chce. Ja swoją rację jakąś miałam, i się trzymałam tego, że nie chce podać mleka modyfikowanego Tośce, ale uległam, bo w szpitalu nie dostałam dostatecznego wsparcia tylko złote rady, że jak raz podam i dokarmię to przecież nic się nie stanie, a będę spokojniejsza, bo wyjdziemy do domu. Chyba tylko o to właśnie tam wszystkim chodzi, żeby urodzić i wyjść i dupy nie zawracać.
Jak już udało nam się wyjść szczęśliwie ze szpitala, w domu już był luz. Miałam jeszcze wątpliwości, pewnie zasiane przez te gadki w szpitalu, czy ja na pewno mam dość pokarmu, czy ona się najada, czy powinnam dać jej mieszankę. I parę (dwa, lub trzy) razy jeszcze jej podałam, ale dalej uwierzyłam, że jednak mogę sama wykarmić swoje dziecko i zapomniałam o tych bredniach. Problemu z laktacją nie miałam, Tośka przybierała na wadze, wszystko szło tak jak należy.
Nie ominął nas kryzys laktacyjny w okolicach 4 miesiąca. Tu faktycznie już miałam wizję, że nie przetrwamy. Wydłużał się z dnia na dzień, kiedy już myślałam, że powinien minąć, piłam dwa razy więcej wody, starałam się skupić tylko na Małej czułam, że w tych piersiach to licho, a Tośka co raz bardziej się denerwuje. W zapasie po szpitalnych radach laktacyjnych miałam w zapasie porcję mm. Podałam, bo wiedziałam, że już jest słabowato. Mieliśmy już kupować całą puszkę mleka, ale mąż ten raz mnie wsparł i powiedział "zaczekajmy jeszcze jeden dzień". I się udało. Czasem odkładanie rzeczy "na później" działa. Myślę, że to był moment zwątpienia z mojej strony, który był potrzebny do tego by wszystko ruszyło na nowo.
Kryzys trwał tydzień, ale od tamtego czasu stwierdzam śmiało, że karmienie to nie problem, że jeżeli same się nie poddamy, to jesteśmy w stanie dać dziecku wszystko to co najlepsze, a poza tym karmienie piersią jest najzwyczajniej w świecie wygodne. Grunt to dbać by ten pokarm był.
Tośka zaraz kończy 6 miesięcy i na horyzoncie mamy inny problem. Zaczynamy rozszerzać dietę, czasem wypadałoby by napiła się wody w ciepły dzień, a ona ma problem z "obsługą" butelki. Zapomniała/nie wie jak/nie chce korzystać ze smoczka w butelce, a już nawet próbowaliśmy dać jej kubeczek i nic. Jedynie się oblewa, ale z dwojga złego myślę, że to dużo lepsza opcja.
Komentarze
Prześlij komentarz